sobota, 5 czerwca 2010

Mars

Tytuł tego posta miał brzmieć w wersji pierwszej "Życie na Marsie", ale wtedy pierwsze zdanie musiałoby brzmieć "Ale nie ten genialny serial, o którym też powinienem w końcu napisać". Wiec zmieniłem go na "Opowieść bez bohatera", ale wtedy pierwsze zdanie byłoby "Ale nie ten słynny komiks, który wypadałoby w końcu przeczytać".
Został więc po prostu "Mars". Kosika "Mars".

Mam tak z książkami, że im bardziej mi się podobają, z tym większym niepokojem patrzę na chudnąca cześć nieprzeczytaną jeszcze. I pomimo słyszanych tu i ówdzie głosów, że to nie jest dobra powieść, własnie tak miałem. Obserwowałem malejącą liczbę stron do końca z rosnącym niepokojem. Zaraz książka się skończy, zaraz opuszczę Marsa, zaraz wszystko się wyjaśni.

Na pewno nie jest to "wielka literatura". Język powieści jest prosty, surowy wręcz, ale czyż taki nie jest i sam Mars? W niedawno przywołanej tu trylogii Forda, surowość języka zostawiała miejsce na pracę wyobraźni. Tutaj surowość ta skomponowała się ze światem przedstawionym. I mi to zagrało bardzo dobrze!

Zarzutem, który często słyszałem, jest też oschłość autora względem bohaterów. Są tylko statystami odgrywającymi zadane role. Ale i to nie przeszkadzało mi. Dość szybko odkryłem, że to powieść idei, że fabuła jest tu pochodną koncepcji. (I w tym miejscu po prostu muszę wymienić Lema i Dukaja, którzy szli wcześniej tą sama drogą, tworząc światy idei, z bohaterami wobec których pozostaje się.. obojętnym.)

Rafał Kosik zawarł w "Marsie" chyba wiele swoich przekonań, wizji rozwoju i ocen ludzkości. Nie jest to wizja krzepiąca. Choć, chcąc być złośliwym, musiałbym powiedzieć, ze przesadnie optymistyczna. Nie będzie żadnego Marsa do zniszczenia. To co ludzkość powieści zrobiła z Czerwoną Planetą, ludzkość zza okna zrobi z Ziemią. No i oczywiście bez gravów, pól siłowych i elektrycznych snów. Nawet tego nie będziemy mieć.

Mam też tak, że nie mogę się powstrzymać przed zgłoszeniem znalezionego kiksa. Choćby i po to, by ktoś wyprowadził mnie z ewentualnego błędu. Otóż pisze Rafał: "Ludzie, i to mimo pogarszającej się sytuacji ekologicznej (a może własnie z tego powodu) nie przestawali się mnożyć." Kilka stron dalej czytamy jednak: "Z piętra wyżej dochodziły stłumione regularne odgłosy. Tradycyjny seks, dziś już rzadkość." To jak się mnożyli? Przegapiłem informację o zapłodnieniach invitro?

No i wreszcie lubię jak książka da do myślenia. A ta zaskakująco dała do myślenia o googlu. Mam znajomego, który absolutnie nie wyśle mi żadnego maila na gmailowy adres. Bo google to czyta. Kto czyta? Kto ma czas śledzić maile kogoś tak nieważnego jak ja? AI jeszcze nie istnieją, a by śledzić każdego trzeba by zatrudnić armię. Która tez najlepiej byłoby jakoś kontrolować. Kim?
Tak okrężną drogą zmierzam do Rafałowej koncepcji podglądania każdego obywatela, przechwytywania jego widoku z oczu. OK, świat Marsa to daleka przyszłość i fantastyka w końcu, więc tam obawy takie są uprawnione. Ale chyba przebija przez nie jakiś lęk autora. O ile do sprofilowanych reklam wyrażam pełną zgodę - idzie to już w tym kierunku, to w szpiegowanie obywateli na masową skalę nie uwierzę. W naszej skrzeczącej rzeczywistości nie miałby kto tego robić.

Słyszałem też, że to książka poskładana ze znanych już klocków-schematów. OK, ciężko już w naszych czasach o totalną oryginalność. Ba, przy powieści idei, nie jest chyba ona nawet potrzebna. Jeden tylko schemat sprawił, że na koniec poczułem ukłucie zawodu. Chodzi mi o znienawidzony przeze mnie motyw wyjaśnień złego trzymającego na muszce dobrego i przed śmiercią klarującego mu całą sytuację. Ała. Zabolało.

Napisałem "złego". Ale czy na pewno? "Mars" jest pod pewnym względem bardzo prawdziwą opowieścią. Jak w życiu - rzadko kiedy ktoś jest ewidentnie zły, czy dobry. I wszelkie moralne oceny mogą zmieniac się z czasem. Wizjoner może pomylić się i spowodować katastrofę. Poczciwa osoba może dać sie omamić niebezpiecznej idei, lub zejść z drogi prawdy w imię bezpiecznego życia, bez zmartwień. No i pewne rzeczy, jak projekt Minority po prostu dzieją się.
I jeszcze jedna prawdziwa nuta w "Marsie". Szczególnie dobrze widoczna w części z Jarredem, gdzie właściwie nie wiadomo na którym problemie się skupić. Na tajemnicy grobów czy na problemach z realnością świata. Bo też i w życiu rzadko kiedy mamy jeden problem na raz. Zwykle jest ich kilka, zazębiają się, wpływają na siebie. Szacunek dla autora, który potrafił to oddać.

Podsumowując: mogę tylko żałować że nie przeczytałem "Marsa" wcześniej. I jeśli Wy jeszcze nie czytaliście - marsz do lektury.

1 komentarz:

Unknown pisze...

Jak dorosnę i pójdę do pracy, to też będę pisał takie fajne notki.