środa, 30 czerwca 2010

Chmury przed burzą

Chmury przed burzą, która narobiła nam masę szkód w okolicy. Wersja czarno-biała bardziej klimatyczna od kolorowej, choć i tamtej niczego nie brakuje.
Posted by Picasa

wtorek, 29 czerwca 2010

Z naukowym kluczem


Książkę skończyłem czytać już kilka dni temu, ale chciałem dać się jej odleżeć na półce pamięci krótkotrwałej i zobaczyć ile zostanie przeniesione do długoterminowej. Na Fantaście książka ma wysoką ocenę i to skłoniło mnie do zakupu. Słyszane tu i ówdzie pochlebne opinie też oczywiście. Właściwie nie słyszałem złego słowa o niej, co zawsze jest niebezpieczne, bo entuzjazm chwalących potrafi przerosnąć rzeczywistą wartość. W tym przypadku tak się nie stało.

No to czas na subiektywny ślizg po opowiadaniach.

Wieża Babilonu.
Czytając otwierające zbiór opowiadanie nie mogłem się pozbyć natrętnego podobieństwa do "Wieży imion" KTLa, które to podobieństwo okazało się być bardzo powierzchowne.
Chiang pyta o prawo do sięgania w nieznane, do odkrywania tajemnic świata. Pyta tez o Boga: jeżeli jest to czy chce byśmy zgłębiali konstrukcje świata, co jest Jego przecież tajemnicą? Gdzie w trudności w zdobyciu wiedzy leży granica, która specjalnie nam wyznaczył. Który z odkrytych poziomów jest tym granicznym, jest opatrzony tabliczką "Authorized Personel Only. Violaters Will Be Prosecuted". A może Boga nie ma, i po prostu konstrukcja świata na pewnym poziomie złożoności jest niebezpieczna? Można spokojnie patrzeć na Big Bena i odczytywać z niego godzinę, ale już łażenie po jego mechanizmach może się skończyć źle.

Zrozum.
Przejmujące opowiadanie.  Jednak co oczywiste wpada w zwyczajową pułapkę pisania o geniuszu, samemu geniuszem (tego formatu, co opisywany) nie będąc. Czyli - bohater, zmieniający się pod wpływem nowego leku, specjalnie nie zaskakuje. Ale też i nie o zaskoczenie chyba tu chodzi. I tutaj Chiang ociera się o temat  nauki, poznania i ich celu. Zwycięzcą pojedynku geniuszy zostaje ten, który zatrzymuje się w rozwoju, gdyż uzyskany poziom inteligencji pozwala mu na rozwiązanie wszelkich problemów dotyczących sfery ludzkiej. Dalsze zagłębianie się w teoretyczne problemy, ba - tworzenie ich dla przyjemności ich rozwiązania - jest jałowe. I skazane na przegraną.

Dzielenie przez zero.
Znowu tematyka naukowa. Być może nasz świat, to jak go rozumiemy, jak go postrzegamy jest specjalnie uproszczony, tak abyśmy mogli go z grubsza rozumieć, dobrze się w nim czuć, żyć sobie spokojnie. Dostępne nam teorie naukowe są w sam raz na nasze możliwości. Co jednak, gdy - choćby przypadkowo - sięgniemy głębiej? Gdy czyjś przebłysk geniuszu pozwoli dostać się do strefy zakazanej i wyniesie stamtąd informacje burzące spokojny obraz świata? To opowiadanie jest o czymś jeszcze, ale mi to umyka.

Historia twojego życia.
Opowiadanie - majstersztyk. Nierozerwalny konglomerat formy i treści. Zaplanowany i zrealizowany z niesamowitą precyzją. Zdradzać fabułę, byłoby grzechem. Ograniczyć się do kilku słów - też.
To opowieść o determinizmie, pytanie, co jeśli wszystko jest z góry ustalone? Zapisane? Czy zmieniłoby to coś w naszym postrzeganiu, uczuciach.
To po prostu trzeba przeczytać.

Siedemdziesiąt dwie litery
To opowiadanie było mi już znane, jednak w towarzystwie innych opowiadań Chianga pozwala lepiej dostrzec fascynacje autora. A najwyraźniej jest nią nauka. W tym przypadku pozwala ona na wyrwanie sie z boskiego (?) planu i zaprowadzenie własnego porządku, który... nie zdradzę. Poza głębszymi pytaniami, opowiadanie jest także wciągające czysto fabularnie, przygodowo wręcz. To spełniony sen miłośnika dobrej fantastyki: jest i rozrywka i powód do zadumy.

Ewolucja ludzkiej nauki
I znowu o nauce. Najkrótsze opowiadanie z tomu stawia pytanie o naszą zdolność pojmowania. Jak wiele z naukowych odkryć, nawet tych niezbyt abstrakcyjnych, jest dla nas kompletną tajemnicą? Czy tak naprawdę wiem, co dzieje się w procesorze komputera, gdy pisze te słowa? Czy jestem w stanie to zrozumieć? A jeśli tak, to czy znajdę czas by zrozumieć jak działa lekarstwo, które własnie połknąłem? Większość z nas, jak ludzie z opowiadania, patrzy na świat naukowców jak na magiczna i niedostępną krainę.

Piekło to nieobecność Boga.
Po opowiadaniach, które wprawiały nie w zachwyt, to wprawiło mnie w osłupienie. Zamysł, który przyświecał autorowi był, jest i chyba pozostanie dla mnie nieodkryty. Nie podejmuje się zgadywania. Nie podobało mi się.

Co ma cieszyć oczy
Opowiadanie w formie reportażu. Sam chciałem napisać coś w tej formie (moje pisarskie niespełnienie wynika głównie z nieumiejętności sklecania sensownych opisów). To mocna rzecz o posuniętej do absurdu politycznej poprawności, nie dająca jednak jednoznacznych odpowiedzi. W którymś momencie będziemy chyba musieli sobie odpowiedzieć, czy czas już odrzucić nasza dziką, zwierzęca przeszłość i przestać kierować się biologicznymi sygnałami. Czy jednak będziemy wtedy jeszcze ludźmi?

Podsumowując: do księgarni marsz! Taka własnie powinna byc ( i jak widać może być) fantastyka. Dająca i rozrywkę i literacką ucztę i pożywkę dla umysłu.

niedziela, 27 czerwca 2010

64-334 czyli o stawaniu na palcach i schylaniu się



64. Styczeń 1988, dwunaste urodziny. Nagły impuls po zauważeniu czarno-burej okładki z seledynowym tytułem. "Mamo, chcę to na urodziny". Dostałem i tak to się zaczęło. Cała ta historia ze stawaniem na palcach. Bo przecież miałem zaledwie 12 lat. A tam trudne słowa, emocje których nie miałem jeszcze szansy przeżyć, obrazy pewnie do wieku nieodpowiednie. I musiałem stawać na palcach by tego dosięgnąć. Musiałem szukać, doczytywać, wyobrażać sobie, myśleć.

334. Czerwiec 2010, listonosz własnie przyniósł. Odpakowałem, wyjąłem książkę dołączoną i odłożyłem na rosnący nieprzeczytany stosik. Bo tam od jakiegoś czasu wilkołak i wampir, podążanie za modą. Schylanie sie do średniej. Ba, gdybyż tylko, to schylanie się poniżej niej. Ma być na czasie, łatwo i przyjemnie. Niemęcząco.

Zaglądam na internetowe emanacje pisma: portal i facebook i niedobrze mi się robi od tego cukru i głaskania. Szczególnie sztucznie uśmiechnięte facbookowe notki wprawiają mnie w osłupienie: jak daleko można się posunąć? Jak nisko można się zgiąć, jak pochyłym drzewem się stać (tym od kozy skaczącej).

A przecież można kiedyś było schylać się do młodych, niewyrobionych w inny sposób. Jak dobry nauczyciel zaszczepiać fascynację. Dawać wędkę chęci poznania, a nie tylko hipermarketową mrożoną pangę, taka sama jak wszędzie. Miałem cholerne szczęście, mieć te swoje 12 lat w dobrym momencie.

Dalsze pisanie nie ma sensu. Na horyzoncie majaczy zabijająca wszystko konkluzja: bo czasy są inne. A ja mam ochotę wykrzyczeć jej prosto w twarz: I CO KURWA Z TEGO?

sobota, 5 czerwca 2010

Mars

Tytuł tego posta miał brzmieć w wersji pierwszej "Życie na Marsie", ale wtedy pierwsze zdanie musiałoby brzmieć "Ale nie ten genialny serial, o którym też powinienem w końcu napisać". Wiec zmieniłem go na "Opowieść bez bohatera", ale wtedy pierwsze zdanie byłoby "Ale nie ten słynny komiks, który wypadałoby w końcu przeczytać".
Został więc po prostu "Mars". Kosika "Mars".

Mam tak z książkami, że im bardziej mi się podobają, z tym większym niepokojem patrzę na chudnąca cześć nieprzeczytaną jeszcze. I pomimo słyszanych tu i ówdzie głosów, że to nie jest dobra powieść, własnie tak miałem. Obserwowałem malejącą liczbę stron do końca z rosnącym niepokojem. Zaraz książka się skończy, zaraz opuszczę Marsa, zaraz wszystko się wyjaśni.

Na pewno nie jest to "wielka literatura". Język powieści jest prosty, surowy wręcz, ale czyż taki nie jest i sam Mars? W niedawno przywołanej tu trylogii Forda, surowość języka zostawiała miejsce na pracę wyobraźni. Tutaj surowość ta skomponowała się ze światem przedstawionym. I mi to zagrało bardzo dobrze!

Zarzutem, który często słyszałem, jest też oschłość autora względem bohaterów. Są tylko statystami odgrywającymi zadane role. Ale i to nie przeszkadzało mi. Dość szybko odkryłem, że to powieść idei, że fabuła jest tu pochodną koncepcji. (I w tym miejscu po prostu muszę wymienić Lema i Dukaja, którzy szli wcześniej tą sama drogą, tworząc światy idei, z bohaterami wobec których pozostaje się.. obojętnym.)

Rafał Kosik zawarł w "Marsie" chyba wiele swoich przekonań, wizji rozwoju i ocen ludzkości. Nie jest to wizja krzepiąca. Choć, chcąc być złośliwym, musiałbym powiedzieć, ze przesadnie optymistyczna. Nie będzie żadnego Marsa do zniszczenia. To co ludzkość powieści zrobiła z Czerwoną Planetą, ludzkość zza okna zrobi z Ziemią. No i oczywiście bez gravów, pól siłowych i elektrycznych snów. Nawet tego nie będziemy mieć.

Mam też tak, że nie mogę się powstrzymać przed zgłoszeniem znalezionego kiksa. Choćby i po to, by ktoś wyprowadził mnie z ewentualnego błędu. Otóż pisze Rafał: "Ludzie, i to mimo pogarszającej się sytuacji ekologicznej (a może własnie z tego powodu) nie przestawali się mnożyć." Kilka stron dalej czytamy jednak: "Z piętra wyżej dochodziły stłumione regularne odgłosy. Tradycyjny seks, dziś już rzadkość." To jak się mnożyli? Przegapiłem informację o zapłodnieniach invitro?

No i wreszcie lubię jak książka da do myślenia. A ta zaskakująco dała do myślenia o googlu. Mam znajomego, który absolutnie nie wyśle mi żadnego maila na gmailowy adres. Bo google to czyta. Kto czyta? Kto ma czas śledzić maile kogoś tak nieważnego jak ja? AI jeszcze nie istnieją, a by śledzić każdego trzeba by zatrudnić armię. Która tez najlepiej byłoby jakoś kontrolować. Kim?
Tak okrężną drogą zmierzam do Rafałowej koncepcji podglądania każdego obywatela, przechwytywania jego widoku z oczu. OK, świat Marsa to daleka przyszłość i fantastyka w końcu, więc tam obawy takie są uprawnione. Ale chyba przebija przez nie jakiś lęk autora. O ile do sprofilowanych reklam wyrażam pełną zgodę - idzie to już w tym kierunku, to w szpiegowanie obywateli na masową skalę nie uwierzę. W naszej skrzeczącej rzeczywistości nie miałby kto tego robić.

Słyszałem też, że to książka poskładana ze znanych już klocków-schematów. OK, ciężko już w naszych czasach o totalną oryginalność. Ba, przy powieści idei, nie jest chyba ona nawet potrzebna. Jeden tylko schemat sprawił, że na koniec poczułem ukłucie zawodu. Chodzi mi o znienawidzony przeze mnie motyw wyjaśnień złego trzymającego na muszce dobrego i przed śmiercią klarującego mu całą sytuację. Ała. Zabolało.

Napisałem "złego". Ale czy na pewno? "Mars" jest pod pewnym względem bardzo prawdziwą opowieścią. Jak w życiu - rzadko kiedy ktoś jest ewidentnie zły, czy dobry. I wszelkie moralne oceny mogą zmieniac się z czasem. Wizjoner może pomylić się i spowodować katastrofę. Poczciwa osoba może dać sie omamić niebezpiecznej idei, lub zejść z drogi prawdy w imię bezpiecznego życia, bez zmartwień. No i pewne rzeczy, jak projekt Minority po prostu dzieją się.
I jeszcze jedna prawdziwa nuta w "Marsie". Szczególnie dobrze widoczna w części z Jarredem, gdzie właściwie nie wiadomo na którym problemie się skupić. Na tajemnicy grobów czy na problemach z realnością świata. Bo też i w życiu rzadko kiedy mamy jeden problem na raz. Zwykle jest ich kilka, zazębiają się, wpływają na siebie. Szacunek dla autora, który potrafił to oddać.

Podsumowując: mogę tylko żałować że nie przeczytałem "Marsa" wcześniej. I jeśli Wy jeszcze nie czytaliście - marsz do lektury.