Wkurzam się sam na siebie. Jestem niestały w literackich uczuciach. Albo nie potrafię powiedzieć, co mnie właściwie w książce kręci, a co nie. Albo ulegam wpływom otoczenia. Albo osądzam książkę po konkretnym odbiorze, zrozumiałem - jest dobra, nie zrozumiałem - do bani.
Plączę się w zeznaniach i nie mogę z tym dojść do ładu. Dopiero co napisałem, jak to nie trafia do mnie proza Harrisona (ale nie Harrego, ten swego czasu, jakieś 20 lat temu, trafiał całkiem nieźle). A zaraz potem sięgam po Dicka i pochłaniam "Trzy stygmaty Palmera Eldritcha" z nie mniejszymi wypiekami na twarzy niż (też) 20 lat temu.
W prywatnej rozmowie Agrafek powiedział, że to może kwestia wyczucia prawdziwego szaleństwa pisarza. Dick był wariatem i to się udziela jego książkom. Harrison, choć w pewnym stopniu do Dicka podobny, nie ma nawet ułamka tej siły, która bije z Filipowych powieści. Choć może jeszcze w "Świetle" czułem szaleństwo, głównie w motywie Schrandera. "Nova Swing" wydaje mi się pustą skorupą. Powtarzam się - ta powieść donikąd nie zmierza. Bohaterowie kręcą się nie wiedząc co ze sobą począć. Chce się nimi potrząsnąć i wrzasnąć im w ucho: "otrząśnijcie sie kurwa żesz wasza mać!" Taki był zamysł autora? Chciał pokazać, że człowiek zawsze zostanie tylko człowiekiem? W zasadzie nudnym, przewidywalnym stworzeniem powtarzającym w kółko te same schematy zachowań? "Ludzie się nie zmieniają" mawiał House. To samo mówi Harrison?
Może więc należą mu się oklaski, a nie marudzenie? Może chciał mnie, czytelnika wkurzyć? W takim razie, to wspaniałe dzieło byłoby!
Ale w sumie nie o tym chciałem pisać (jakże to wspaniały przykład Agrafku na moja dyscyplinę myśli w pisaniu...).
Nie mogę się zdecydować. Piszę pewne opowiadanie, mniejsza z tym o czym. Piszę i kasuję kolejne zdania, bo okazuje się, że tkwi we mnie przemożna chęć, potrzeba, by każde z nich oprócz popychania akcji do przodu, niosło ze sobą jakieś znaczenie. By zapisane słowa, te magiczne, abstrakcyjne czarne zawijasy na białym tle dawały kopa myślom. By udało się w nie zakląć COŚ WIĘCEJ. Czuję, że gdyby mi się to udało, byłbym bardzo... spełniony. Gdyby to było jeszcze czytelne dla innych...
Dwa lata temu popełniłem tu wpis "Rozmyślania na początek urlopu" w którym - jak mi się zdawało - posłużyłem się genialnym przykładem, fantastycznym grande finale wpisu, takim, że proszę wstać! I się okazało, że nikt tego nie zauważył. Coś co miało znaczenie dla mnie, było czytelnym, idealnym podsumowaniem treści całego wpisu, nie zagrało w innych mózgach.
Uświadamia mi to, jak trudnym zadaniem jest pisanie (z) symbolami, odwołania do pewnej przestrzeni domysłu, wrażenia.
Pytanie - po co więc we mnie ta chęć pisania w ten sposób?
Czyżby tylko dla własnej przyjemności?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz